Pogódźmy się z faktem: chwilowo żyjemy w kraju, w którym prawo kobiety do decydowania o własnym ciele jest traktowane jako fanaberia. Kobieta poniżej osiemnastego roku życia niby może już być aktywna seksualnie, ale niech sobie wybije z głowy samodzielne wizyty u ginekologa. Kobieta, wiadomo, puch marny, więc do lekarki niech ją prowadza mama albo babcia. A że jak się ma te 15-17 lat, to uważa się mamę za przenudną zgredkę i w życiu by się nie powiedziało, że już się zrobiło to i owo z chłopakiem? Nie szkodzi.
W ogóle, po co tak wcześnie zaczynać, lepiej czekać do kościelnego ślubu i sakramenckiego „tak”. A naturalność aktywności seksualnej w wieku nastoletnim to wymysł lewaków oraz cywilizacji śmierci z siedzibą w Brukseli.
Nie jest też zasadnym, by młoda kobieta (ale także i młody mężczyzna) dowiedzieli się w szkole, jak się zachodzi, co robić, by nie zajść, i jak podejść do tematu, by naturalna aktywność seksualna, której większość z nich i tak się odda przed wejściem w wiek pełnoletni, sprawiała przyjemność wszystkim zainteresowanym. Nie dowiedzą się, bo tak zwane wychowanie do życia w rodzinie (z delikatną sugestią, że pożycie erotyczne można uprawiać wyłącznie w ramach rodziny właśnie) prowadzone jest przeważnie przez osoby nieprzygotowane do tematu i bliższe katechezom niż lekcjom biologii. Zadanie to próbują wypełniać fundacje typu „Ponton” czy „Spunk”, oczywiście spotykając się z zajadłą krytyką prawicowych mediów, zarzucających im rozseksualizowywanie młodzieży. Młodzież, państwo prawicowcy, radośnie i samoczynnie seksualizuje się sama, bo to taki wiek. Wiedzielibyście o tym, gdybyście tak często nie spali i spały na lekcjach biologii.
Zatem: niepełnoletnia dziewczyna może nie wiedzieć, jak to się stało, że zaszła, może nawet i wiedzieć, ale nie być w stanie podjąć środków zaradczych, jedyne, co już może, to pójść z chłopakiem do łóżka i liczyć na to, że gumka nie pęknie.
A jeśli pęknie? Do niedawna jej los był nie do pozazdroszczenia: mogła liczyć na łut szczęścia w przychodni i lekarza czy lekarkę „bez sumienia”, którzy wypisaliby jej receptę na pigułkę „dzień po”. Jednak internet pełen jest doniesień z których najgłośniejszy to artykuł Agaty Diduszko-Zyglewskiej, jak to lekarze/ki jednak wyhodowali sobie sumienia i odsyłają od annasza do kajfasza. Bo przecież biel czyjegoś kitelka jest istotniejsza niż to, czy kobieta zajdzie w niechcianą ciążę.
Na szczęście pomimo niezwykle wrażliwych sumień posłanek, posłów i co poniektórych lekarzy, w sukurs przybywają wytyczne Komisji Europejskiej: EllaOne ma być dostępna bez recepty. I choć pozostawiono furtkę, by ostateczna decyzja w tej sprawie przypadała krajom członkowskim, jak nigdy Ministerstwo Zdrowia nie skorzystało z okazji utrudnienia życia kobietom i obwieściło, że i w kraju nad Wisłą pigułki te będzie można kupić bez konieczności ogonkowania u lekarza.
Naturalnie decyzja ta budzi opór środowisk konserwatywnych, mających przed oczami wizję rozpustnych kobiet, dosiadających kolejnych kochanków i łykających środki antykoncepcji awaryjnej jak groszki z dwoma kaloriami. Grzmi się o wczesnoporonności tych środków (co nie jest prawdą, wystarczy zapoznać się z ulotką; a nawet gdyby było – nadal to lepsze niż niechciana ciąża). Grzmi się o toksyczności pigułek, co szczególnie rozbawia w kraju z tak wysokim spożyciem wysokoprocentowego alkoholu. Generalnie za tą postawą prześwieca przekonanie, że dać kobiecie wolną wolę, a narobi głupot, zrobi sobie krzywdę i najlepiej jednak nie wypuszczać jej z domu, no chyba że do kościoła.
Przypomnę na marginesie, że w Polsce wiele leków jest sprzedawanych bez recepty. Aptekarze i farmaceutki dość zgodnie zeznają, że ludzie masowo kupują przede wszystkim środki przeciwbólowe (co może nie najlepiej świadczyć o profilaktyce bólu oraz opiece neurologicznej w tym kraju) i suplementy diety (co może z kolei oznaczać nasilenie zaburzeń żywienia i dojmujący brak opieki dietetycznej). Nikt w tym przypadku nie bije na przesadny alarm. Jestem dziwnie przekonana, że osoba zaczynająca dzień od dwóch panadoli truje się bardziej niż dziewczyna, która raz na pół roku zażyje EllaOne.
Oczywiście, racjonalnie myślący człowiek wie, że nikomu nic do tego, jak, z kim i gdzie uprawiany jest seks, jeśli odbywa się to za zgodą wszystkich uczestniczących w tym skądinąd przyjemnym akcie. Rozumie też, że ciąża w żadnym przypadku nie powinna być karą za seks, a wręcz przeciwnie – zaplanowaną, świadomą decyzją. Jeśli racjonalnie myślący człowiek ma szczęście mieszkać w państwie niepodległym, nie zaś kondominium watykańskim, jakim jawi się Polska – wie też, że w takich decyzjach państwo ma obowiązek wspierać swoją obywatelkę.
Mniej racjonalnemu zaś trzeba przypomnieć, że są sytuacje, gdy seks odbywa się wbrew woli osoby, która może zajść w ciążę. Chociażby w takiej awaryjnej sytuacji kobieta – nieważne, czy pełnoletnia, czy nie – powinna mieć prawo pójść do pierwszej lepszej apteki i nie zastanawiać się, czy wydadzą jej preparat, o który poprosi.
Mimo tych stosunkowo dobrych wiadomości pozostaję jednak sceptyczna. Jedyne, co na razie mamy, to ustne zapewnienie Ministerstwa Zdrowia. Uwierzę, jak zobaczę to na piśmie; jak zobaczę niezdemoralizowanego farmaceutę czy farmaceutkę, którzy nie zasłonią się klauzulą sumienia lub nie wykorzysta pretekstu „musimy sprowadzić ten lek, będzie za trzy dni”.
Dodatkowo – przypominam – decydowanie o własnym ciele w Polsce to fanaberia. Znając cyniczne podejście środowisk antyaborcyjnych, stale lobbujących za zaostrzeniem ustawy antyaborcyjnej w Polsce, decyzja ta zostanie wykorzystana jak joker w talii: daliśmy wam pigułkę „dzień po”, a wy się jeszcze chcecie skrobać? Niewdzięcznice. Może to więc być jednak krok w tył w dwudziestodwuletniej walce o legalną aborcję.
Zwłaszcza że w małych miejscowościach z niewielką liczbą aptek dostępność EllaOne nie ulegnie zmianie, a niechciany seks i niechciane ciąże przydarzają się wszędzie.
Katarzyna Paprota