Nie wykrwawiam sobie mózgu

Czym jest PMS czyli Zespół Napięcia Przedmiesiączkowego? Mniej więcej połowa z nas wie, że wkrótce dostanie okres. Puchniemy. Część z nas ma dziką chęć na czekoladę. Część potrafi wpaść w furię nad pękającym sznurowadłem. Ja mam wtedy etap bycia primadonną i godzinami katuję (przemiłą skądinąd) sąsiadkę za ścianą poruszającymi interpretacjami piosenek Garbage, kończąc koncert brawurowym wykonaniem „Let it go” z filmu „W krainie lodu”. Oraz mam wyczulone zmysły jak dzika kotka. Rzekłabym, że jeśli miałabym kontemplować sztukę, iść na koncert, zjeść coś dobrego, wypróbować usługi nowego masażysty — to właśnie wtedy.

Na PMS cierpi statystycznie co druga z nas, a samo zjawisko może trwać do kilkunastu dni w miesiącu. Mamy różne cykle hormonalne – mnie nie wyregulowały tego nawet tabletki. Pamiętam zażenowanie na wuefie w podstawówce: nauczycielka nie uwierzyła mi, że mam okres, bo drugi raz w ciągu miesiąca zgłosiłam, że „jestem niedysponowana” — mam cykl tak krótki, że w co któryś miesiąc krwawię dwukrotnie. A to przecież nie jej interes. „To nie choroba”, zwykła była mawiać; no niby nie, ale zdrowo to ja się wtedy nie czuję. I nie mam ochoty przebierać się we wspólnej szatni, drżąc o to, czy aby gdzieś nie widać jakichś plam. Wstydzę się. Miesiączka to generalnie wstydliwa sprawa dla wielu z nas. Chciałabym to zmienić, nie naruszając intymności tego doświadczenia. Nie chcę, by pochylał się nad nami sztab naukowców i oglądał nas jak komórki pod mikroskopem. Nie zaszkodziłoby jednak, gdyby to, że miesiączkujemy było traktowane normalnie. I żeby naukowcy zrozumieli, że równie normalne jest to, że parę dni wcześniej bywamy rozdrażnione, płaczliwe i rośnie nam apetyt.

Odkąd zaczęłam dorastać, słyszałam, że tuż przed okresem zmieniam się w tykającą bombę. Gdy się nad tym chwilę zastanowić, niewiele się te przypadłości różnią od przejedzenia, biegunki czy kaca. Trochę boli głowa, trochę brzuch. Jestem wzdęta. Odbija się to na moim humorze. Nie wierzę, że jestem w tym wyjątkowa. Wczesną wiosną miałam na przykład ciągnące się przeziębienie, które przerodziło się w zapalenie oskrzeli (noście szaliki, dziewczyny!). Przez cały miesiąc nie było dnia, kiedy czułabym się dobrze fizycznie. Pod koniec tego festiwalu mikrobów byłam autentycznie ciągle wściekła i zmęczona, warczałam na najbliższych i mówiłam bardzo paskudne rzeczy moim kotom. Złe fizyczne samopoczucie ma wpływ na nasz humor, poczucie zmęczenia czy apetyt. To normalne.

Zastanawiam się więc, czy to faktycznie tylko biologia sprawia, że chodzę taka poirytowana i smutna, i chce mi się śpiewać i płakać na przemian. Bo jest przecież tak, że jesteśmy ciągle dyscyplinowane, jeśli chodzi o nasz wygląd. Ta dyscyplina wkracza też w okazywanie emocji. Możemy się trochę smucić (ale bez jakichś większych wybuchów, no już bez przesady), możemy okazywać czułość (tylko ostrożnie, bo skoro się przytulamy, to może chcemy czegoś więcej), ze złości dopuszczalna jest zimna furia i ciche dni. Inaczej, wiadomo, baba, więc histeryczka, pewnie właśnie ma te dni. Więc może ten cały PMS to jednak nie do końca jakaś tajemnicza jednostka chorobowa wynikająca z naszej fizjologii? Trochę łatwiej zlekceważyć wybuch wściekłości, skoro tylko hormony, więc no, wiecie. Nie warto się tym przejmować. Potraktować tego gniewu poważnie. Nam się zresztą nie bardzo wypada złościć, bo złość piękności szkodzi (ile razy to słyszałyśmy od naszych ojców?).

I znalazłam analizę, o której znajome feministki twierdzą, że jest jedną z najlepszych na ten temat. W skrócie: potwierdza, że to jednak kultura wywiera na nas taką presję, że mamy objawy PMS-u. Nie biologia. Nie hormony. Wystarczy przestać nas traktować jak dziwolągi, by większość z tych objawów zniknęła (moim zdaniem warto zaryzykować i to sprawdzić!).

Tym bardziej zirytował mnie program Konferencji Naukowej „LA DONNA È MOBILE – Prawne aspekty następstw cykliczności płciowej kobiet”, która ma się odbyć na Uniwersytecie Wrocławskim. Fragmenty prelekcji sugerują, że PMS i miesiączka mają wpływ na moją – naszą! – poczytalność, liczbę wypadków samochodowych czy wręcz decyzję o samobójstwie.

Prelegentki i prelegenci próbują w trakcie tej konferencji dowieść, że kobieta, jako stworzenie rządzone hormonami, jest jakaś inna. Właściwie to nie bardzo wiadomo, czy do końca wiarygodna. Krzywo spojrzymy i połowa z nich skoczy z mostu albo wsadzi rękę pod tokarkę. Dostanie okresu i zaraz coś źle usłyszy i wjedzie pod tira. Do tego oczekuje, że będzie się pamiętać o tym, że co trzy-cztery godziny powinna mieć dostęp do czystej toalety z możliwością umycia się tam i siam, podczas gdy prawdziwy mężczyzna chłoszcze się tylko witką wierzbową w lodowatym strumieniu, tak jakby się mniej pocił lub rzadziej defekował. Fanaberie jakieś.

Dodatkowo, większość prelegentów tej konferencji to mężczyźni. Nawet najbardziej empatyczni nie doświadczają przeważnie menstruacji. Niekoniecznie potrafią zrozumieć, jak jednocześnie wyjątkowe i zwyczajne jest to zjawisko. Pewnie mieliby łatwiej, gdyby zrozumieli, że to nic innego jak kilka czy kilkanaście dni gorszego samopoczucia — dokładnie tak samo, jak oni, gdy są niewyspani, przeziębieni lub skacowani. I w tym wszystkim jest jakaś protekcjonalna rycerskość: że oto, drogie panie, się wami zajmiemy, ułatwimy wam wasze trudne dni. No to kurczę, jak chcecie ułatwić, to zamiast konferencji pozakładajcie automaty z podpaskami w zakładach pracy.

Kochani prelegenci (i prelegentki). Nas, kobiet, jest więcej niż połowa ludzkości. Ogarnijcie się. Nasze potrzeby, motywacje i procesy myślowe nie są specyficzne, tylko najzupełniej normalne. Mając okres nie wykrwawiam sobie mózgu. Mając PMS po prostu czuję się źle, więc łatwiej mnie wkurzyć lub zasmucić. To wszystko.

Katarzyna Paprota