Lęk i odraza na Woronicza

Napisać o Jasiu Kapeli „to tylko troll” to tak, jakby napisać o Cezarym Gmyzie „to tylko dziennikarz śledczy”. Obaj są już nieomal instytucjami komunikatów, które wstrząsają internetowym światem.

z17875096O,-Dobry-Troll---Jas-Kapela--fot--materialy-promocyjne

Podobnie jest z powieścią „Dobry Troll”. Zrazu czytasz ją jak powieść biograficzną, z rozbawieniem, bo bohater Janusz bywa rozkosznie naiwny; z lekkim zażenowaniem, bo bohater bywa zaskakująco otwarty. Jest szaleńczo zabawny. Jest psychopatyczny. Jest – niespodzianka! – niejednoznaczny.

Cały czas natomiast jest błyskotliwy, inteligentny i pozornie racjonalny.

W pewnym momencie wiesz już, że nie czytasz biografii, tylko powieść gonzo. Jest ci łatwiej, bo nie lubisz Janusza. Jest złośliwy. Jest obrzydliwy. Jest przemądrzały. Pisze okropne rzeczy o swoich rodzicach, babci, koleżankach z klasy i własnym ciele. I prawdopodobnie część z tych opisów jest prawdziwa. Janusz to typ gotów na wszystko. Montuje kamerkę, by podglądać koleżanki. Znęca się nad ludźmi, zwierzętami i pomnikami papieża Polaka (najgorzej!).

I jednocześnie kochasz Janusza za organizację w szkole tygodnia walki z ubóstwem. Za bezkompromisowość, z jaką przywala w teleturnieje i autorytety. Za komiczny, studencki ateizm i trollerską prostotę wyjaśniania świata. Za radosną, bezpretensjonalną lewackość. W sumie to nawet i za to, że lubi penisy, bo opisuje je z sympatią.

Jednym słowem, Janusz jest Gary Stu. Ma supermoce dosłownie z dupy wzięte, przygody, jakie trafiają się tylko w komiksach i stanowi ewidentne alter ego autora. Przechodzi nawet obowiązkową drogę przez cierpienie do gwiazd. W poważnej literaturze uznałoby się to za dyskwalifikującą wadę w konstrukcji bohatera, ale mówimy jednak o specyficznym gatunku, w którym zdarzyć może się wszystko. Świat „Dobrego Trolla” jest łudząco podobny do naszego; jest w nim kościół, telewizja, politycy i biznesmeni, tylko jacyś bardziej dostępni: kościół łatwo oszukać, do telewizji łatwo się dostać, z biznesem i polityką spotkać na żywo. Ale może to przez tę Warszawę, z Warszawy jest faktycznie jakoś dostępniej. Nawet do Marka Zuckerberga.

Większość z nas wyrosła z postaw, jakie prezentuje Janusz. Może dlatego Jaś ucieka w totalną groteskę — by nie dorosnąć. Bo przecież zahacza o kilka ważnych kwestii:

– Wie pan, czytamy różne raporty analityków, instytucji wojskowych. Wszystkie zgadzają się co do jednego: najpoważniejsze wyzwania militarne w tym wieku będą związane z prawami kobiet i globalnym ociepleniem. Jeśli nie chcemy mieć u nas wojny, musimy coś zrobić, żeby ludzie zainteresowali się innymi tematami.

–  A nie lepiej byłoby dać równe prawa kobietom i ograniczyć emisję gazów cieplarnianych?

Chłopcy wybuchli śmiechem jak jeden mąż. 

— i robi to dojrzale, z ugruntowanym, całościowym spojrzeniem na takie tematy,  jak sprawiedliwość społeczna albo wojna kulturowa, jednak postanawia ich nie rozwinąć. Może po to, by nie dać się w sposób typowy dla mikrolewicy rozliczyć, czy zrobił to odpowiednio, wystarczająco, należycie. By po prostu po raz kolejny zostać potraktowanym niepoważnie.

Bo przecież gdy już myślisz, że to na poważnie, wtedy następuje ten moment, gdy chcesz go spytać: Jasiu, czy naprawdę zesrałbyś się na wizji tylko po to, by zaistnieć?

Nie, tak naprawdę nie chcesz zadać tego pytania, nie chcesz znać odpowiedzi. Znasz bohatera i wiesz, że Jaś nim nie jest.

Jest już przecież Janem.

Katarzyna Paprota

Selekcja

Fundacja Estera nawet nie ma poczucia wstydu. Nie mówię: przyzwoitości, bo jak żyję już prawie czterdzieści lat, tak przyzwoitości rozumianej jako uczciwość i szacunek do drugiego człowieka widziałam bardzo niewiele, osobliwie w parareligijnych fundacjach. Ale żyjemy przecież w czasach, w których liczą się takie rzeczy jak PR, wizerunek i bycie twarzą rajstop. Chociażby z tego względu powinna się Miriam Shaded zapalić lampka alarmowa, gdy mówiła dla Newsweeka takie rzeczy:

A o tym, które rodziny z Syrii przyjmie Polska decydowała Fundacja Estera przy współpracy z lokalnymi duchownymi. – Dokładnie sprawdziliśmy, kim są członkowie wytypowanych rodzin, jakie mają powiązania i życiorysy. Przez jakiś czas ich telefony były na podsłuchu, weryfikowaliśmy ich świadectwa chrztu, by mieć pewność, że to chrześcijanie. Także księża znający ich od lat poświadczyli za nich i zapewnili, że reprezentują te same wartości, co my.

Nie zrozumcie mnie źle: osobiście wolałabym, by Miriam widziała, jak bardzo nieetyczna jest lustracja ludzi szukających schronienia i wytchnienia od wojny; żeby choć wykonała maleńki wysiłek umysłowy i postawiła się w sytuacji kogoś, kto stara się o status uchodźcy. Biorę jednak pod uwagę, że priorytety prezeski fundacji mogą być inne. Na przykład jest zobowiązana przeprowadzić selekcję tak, by na obiecaną arkę trafili wyłącznie przedstawiciele jedynego słusznego wyznania, bo inni są jacyś mniej ludzcy. Albo bardziej niebezpieczni. Albo w ogóle jacyś dzicy. (Tak naprawdę rozumiem, że bycie chrześcijaninem w Syrii jest aktem odwagi, ale po co zatem ta weryfikacja? Co z tymi, którzy tego sita nie przejdą i zostaną w Syrii z łatką „publicznie wyrzekł się religii”?)

„Nietolerancja jest mylona z brakiem akceptacji wobec określonych zachowań społecznych, których otwarcie nie akceptujemy, a które są widoczne w kulturach niekonstytucyjnych”.

Miriam Shaded

Więc chciałabym, by chociaż miała poczucie obciachu. By decyzji: czy podsłuchiwać telefony Syryjczyków towarzyszył już nawet nie opór przed tak daleko idącą inwigilacją, ale świadomość, że w „kulturze konstytucyjnej” (czymkolwiek ona jest) pewnych rzeczy się po prostu nie robi.

Katarzyna Paprota

Nie wykrwawiam sobie mózgu

Czym jest PMS czyli Zespół Napięcia Przedmiesiączkowego? Mniej więcej połowa z nas wie, że wkrótce dostanie okres. Puchniemy. Część z nas ma dziką chęć na czekoladę. Część potrafi wpaść w furię nad pękającym sznurowadłem. Ja mam wtedy etap bycia primadonną i godzinami katuję (przemiłą skądinąd) sąsiadkę za ścianą poruszającymi interpretacjami piosenek Garbage, kończąc koncert brawurowym wykonaniem „Let it go” z filmu „W krainie lodu”. Oraz mam wyczulone zmysły jak dzika kotka. Rzekłabym, że jeśli miałabym kontemplować sztukę, iść na koncert, zjeść coś dobrego, wypróbować usługi nowego masażysty — to właśnie wtedy.

Na PMS cierpi statystycznie co druga z nas, a samo zjawisko może trwać do kilkunastu dni w miesiącu. Mamy różne cykle hormonalne – mnie nie wyregulowały tego nawet tabletki. Pamiętam zażenowanie na wuefie w podstawówce: nauczycielka nie uwierzyła mi, że mam okres, bo drugi raz w ciągu miesiąca zgłosiłam, że „jestem niedysponowana” — mam cykl tak krótki, że w co któryś miesiąc krwawię dwukrotnie. A to przecież nie jej interes. „To nie choroba”, zwykła była mawiać; no niby nie, ale zdrowo to ja się wtedy nie czuję. I nie mam ochoty przebierać się we wspólnej szatni, drżąc o to, czy aby gdzieś nie widać jakichś plam. Wstydzę się. Miesiączka to generalnie wstydliwa sprawa dla wielu z nas. Chciałabym to zmienić, nie naruszając intymności tego doświadczenia. Nie chcę, by pochylał się nad nami sztab naukowców i oglądał nas jak komórki pod mikroskopem. Nie zaszkodziłoby jednak, gdyby to, że miesiączkujemy było traktowane normalnie. I żeby naukowcy zrozumieli, że równie normalne jest to, że parę dni wcześniej bywamy rozdrażnione, płaczliwe i rośnie nam apetyt.

Odkąd zaczęłam dorastać, słyszałam, że tuż przed okresem zmieniam się w tykającą bombę. Gdy się nad tym chwilę zastanowić, niewiele się te przypadłości różnią od przejedzenia, biegunki czy kaca. Trochę boli głowa, trochę brzuch. Jestem wzdęta. Odbija się to na moim humorze. Nie wierzę, że jestem w tym wyjątkowa. Wczesną wiosną miałam na przykład ciągnące się przeziębienie, które przerodziło się w zapalenie oskrzeli (noście szaliki, dziewczyny!). Przez cały miesiąc nie było dnia, kiedy czułabym się dobrze fizycznie. Pod koniec tego festiwalu mikrobów byłam autentycznie ciągle wściekła i zmęczona, warczałam na najbliższych i mówiłam bardzo paskudne rzeczy moim kotom. Złe fizyczne samopoczucie ma wpływ na nasz humor, poczucie zmęczenia czy apetyt. To normalne.

Zastanawiam się więc, czy to faktycznie tylko biologia sprawia, że chodzę taka poirytowana i smutna, i chce mi się śpiewać i płakać na przemian. Bo jest przecież tak, że jesteśmy ciągle dyscyplinowane, jeśli chodzi o nasz wygląd. Ta dyscyplina wkracza też w okazywanie emocji. Możemy się trochę smucić (ale bez jakichś większych wybuchów, no już bez przesady), możemy okazywać czułość (tylko ostrożnie, bo skoro się przytulamy, to może chcemy czegoś więcej), ze złości dopuszczalna jest zimna furia i ciche dni. Inaczej, wiadomo, baba, więc histeryczka, pewnie właśnie ma te dni. Więc może ten cały PMS to jednak nie do końca jakaś tajemnicza jednostka chorobowa wynikająca z naszej fizjologii? Trochę łatwiej zlekceważyć wybuch wściekłości, skoro tylko hormony, więc no, wiecie. Nie warto się tym przejmować. Potraktować tego gniewu poważnie. Nam się zresztą nie bardzo wypada złościć, bo złość piękności szkodzi (ile razy to słyszałyśmy od naszych ojców?).

I znalazłam analizę, o której znajome feministki twierdzą, że jest jedną z najlepszych na ten temat. W skrócie: potwierdza, że to jednak kultura wywiera na nas taką presję, że mamy objawy PMS-u. Nie biologia. Nie hormony. Wystarczy przestać nas traktować jak dziwolągi, by większość z tych objawów zniknęła (moim zdaniem warto zaryzykować i to sprawdzić!).

Tym bardziej zirytował mnie program Konferencji Naukowej „LA DONNA È MOBILE – Prawne aspekty następstw cykliczności płciowej kobiet”, która ma się odbyć na Uniwersytecie Wrocławskim. Fragmenty prelekcji sugerują, że PMS i miesiączka mają wpływ na moją – naszą! – poczytalność, liczbę wypadków samochodowych czy wręcz decyzję o samobójstwie.

Prelegentki i prelegenci próbują w trakcie tej konferencji dowieść, że kobieta, jako stworzenie rządzone hormonami, jest jakaś inna. Właściwie to nie bardzo wiadomo, czy do końca wiarygodna. Krzywo spojrzymy i połowa z nich skoczy z mostu albo wsadzi rękę pod tokarkę. Dostanie okresu i zaraz coś źle usłyszy i wjedzie pod tira. Do tego oczekuje, że będzie się pamiętać o tym, że co trzy-cztery godziny powinna mieć dostęp do czystej toalety z możliwością umycia się tam i siam, podczas gdy prawdziwy mężczyzna chłoszcze się tylko witką wierzbową w lodowatym strumieniu, tak jakby się mniej pocił lub rzadziej defekował. Fanaberie jakieś.

Dodatkowo, większość prelegentów tej konferencji to mężczyźni. Nawet najbardziej empatyczni nie doświadczają przeważnie menstruacji. Niekoniecznie potrafią zrozumieć, jak jednocześnie wyjątkowe i zwyczajne jest to zjawisko. Pewnie mieliby łatwiej, gdyby zrozumieli, że to nic innego jak kilka czy kilkanaście dni gorszego samopoczucia — dokładnie tak samo, jak oni, gdy są niewyspani, przeziębieni lub skacowani. I w tym wszystkim jest jakaś protekcjonalna rycerskość: że oto, drogie panie, się wami zajmiemy, ułatwimy wam wasze trudne dni. No to kurczę, jak chcecie ułatwić, to zamiast konferencji pozakładajcie automaty z podpaskami w zakładach pracy.

Kochani prelegenci (i prelegentki). Nas, kobiet, jest więcej niż połowa ludzkości. Ogarnijcie się. Nasze potrzeby, motywacje i procesy myślowe nie są specyficzne, tylko najzupełniej normalne. Mając okres nie wykrwawiam sobie mózgu. Mając PMS po prostu czuję się źle, więc łatwiej mnie wkurzyć lub zasmucić. To wszystko.

Katarzyna Paprota

Konwencja dla wszystkich

…uznając, że realizacja równości kobiet i mężczyzn de iure i de facto stanowi kluczowy element zapobiegania przemocy wobec kobiet; uznając, że przemoc wobec kobiet jest manifestacją nierównych stosunków sił pomiędzy kobietami a mężczyznami w historii, które doprowadziły do dominacji mężczyzn nad kobietami i dyskryminacji tych ostatnich, a także uniemożliwiły pełną poprawę sytuacji kobiet; uznając strukturalny charakter przemocy wobec kobiet za przemoc ze względu na płeć, oraz fakt, że przemoc wobec kobiet stanowi jeden z podstawowych mechanizmów społecznych, za pomocą którego kobiety są spychane na podległą wobec mężczyzn pozycję;

uznając, z najwyższą troską, że kobiety i dziewczęta są często narażone na poważne formy przemocy takie jak: przemoc domowa, molestowanie seksualne, gwałt, małżeństwo z przymusu, tak zwane „przestępstwa w imię honoru” i okaleczanie narządów płciowych, które stanowią poważne naruszenie praw człowieka wobec kobiet i dziewcząt i główną przeszkodę w osiągnięciu równości kobiet i mężczyzn;

zauważając, że stałe łamanie praw człowieka podczas konfliktów zbrojnych, dotykające ludność cywilną, przede wszystkim kobiety, przybierające formę systematycznego stosowania na szeroką skalę gwałtów oraz przemocy seksualnej, powoduje eskalację przemocy ze względu na płeć zarówno w trakcie konfliktu, jak i po jego zakończeniu; uznając, że kobiety i dziewczęta są bardziej niż mężczyźni narażone na przemoc ze względu na płeć; uznając, że przemoc domowa dotyka kobiety w większym stopniu i że mężczyźni mogą również być jej ofiarami; uznając, że dzieci są ofiarami przemocy domowej, również jako świadkowie przemocy w rodzinie; dążąc do stworzenia Europy wolnej od przemocy wobec kobiet i przemocy domowej; stanowią, co następuje:


(fragment preambuły Konwencji Rady Europy o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej)

10426738_1613095882241900_8205971283658137657_nMinimalistyczna Satyra Ahmeda Goldsteina

Preambuła była solą w oku środowisk konserwatywnych od dawna. Nie ma w niej wszak zdania: „Kobieta spełnia się w domu, to naturalne”. Konwencja zdaje się pytać: naturalne dla kogo? Dla odwiecznej natury, która, jak wszyscy wiemy, od wieków utrzymywała monogamiczne heteroseksualne małżeństwa w modelu dwa plus dwa, tylko że wcale nie?

Czegóż jednak spodziewać się po towarzystwie, które jest zdania, że kobiety przecież wcale nie chcą do polityki, bo to taki straszny, agresywny świat, kudy tam delikatnym niewiastom. Dla ich własnego dobra – niech lepiej trzymają się z daleka. To nie na ich śliczne główki i czułe serduszka.

To właśnie dzięki temu, co mówią różne Gowiny, Żalki, Zolle; dzięki temu, co słyszymy od dzieciństwa „odpuść sobie, to nie dla ciebie” nie podejmujemy decyzji o działalności politycznej. To dzięki takim komunikatom wydaje się nam, że są jakieś role, przypisane z uwagi na płeć. Dzięki nim właśnie nie awansujemy, nie dostajemy podwyżek, na dzień dobry otrzymujemy niższą płacę, zaś zawody sfeminizowane są postrzegane jako mające o wiele niższy prestiż.

To wszystko prowadzi do przemocy ekonomicznej. Utrudnia wyzwolenie się z kręgu przemocy domowej. Nauczone, że nie wypada nam mieć własnego zdania nie protestujemy, gdy mówi się nam, że nadajemy się jedynie do ról służalczych i opiekuńczych, za które nie dostajemy złamanego grosza.

Podczas dyskusji o konwencji padało też stale pytanie, co z mężczyznami. Pomyślcie o nas, krzyczą mężczyźni (tak jakby dotychczas mało myślano!). My też jesteśmy bici!

W 2011 r. policja odnotowała 70 tysięcy kobiet-ofiar przemocy i 10 tysięcy mężczyzn-ofiar przemocy. Ogólnie wśród sprawców przemocy domowej 95% stanowią mężczyźni. Jest to związane między innymi ze stereotypowym podziałem ról płciowych, który konwencja chce osłabić. Nawet biorąc pod uwagę fakt dużo mniejszej zgłaszalności przemocy kobiet względem mężczyzn musimy mieć świadomość, że konwencja pomoże także i mężczyznom: nie wikłając ich w poczucie wstydu i porażki, gdy staną się ofiarami przemocy i nie wdrażając ich w kult machismo, bo chcemy ten kult znacząco osłabić.

Nie zamykajmy oczu na fakt, że i w przypadku kobiet operujemy częścią faktycznych zdarzeń: im bardziej konserwatywne środowisko, tym większe ryzyko i przemocy, i braku jej zgłoszenia, już to z powodu braku dostępu do informacji, jak to zrobić, już to ze zinternalizowanego przekonania, że „na rodzinę się nie donosi”.

W skali światowej więcej kobiet umiera na skutek przemocy niż raka.

Od dziś mamy narzędzie, by trochę zmniejszyć tę liczbę.

Katarzyna Paprota

 

On tylko tak gada

Ilustracja Szymon Woźniak // Social Propaganda Studio 

Wyobraź sobie, że poznajesz kogoś przez internet. Rozmawiacie ze sobą kilkukrotnie, trochę o tym, co robić w sobotnie noce, trochę o seksie, także takim bardziej fetyszystycznym. Ten ktoś zwierza ci się ze swojej fantazji, dotyczącej ciebie – że kupiłby specjalnie dla ciebie wyuzdaną bieliznę – i nagle masz poczucie, że sprawy idą za daleko, że okej, na fantazje nie poradzisz, ale nie musisz o nich wiedzieć i bardzo prosisz, nie, nie opowiadaj mi o tym, nie chcę tego ciągnąć, znikaj.

W kilka miesięcy później do pracy tajemniczy kurier dostarcza ci paczkę z karteczką „otworzyć na osobności”, przyjmujesz, mimo że to trochę dziwne, taka przesyłka do pracy, no ale co może się stać. W przesyłce – majtki z sex-shopu i polecenie „załóż je i przyjdź na spotkanie” z wyznaczonym miejscem i godziną. Zrealizowana twoim kosztem fantazja typa, z którym nie chcesz już mieć kontaktu, bo wystraszył cię tamtym pierwszym przekroczeniem granic. Blokujesz go we wszystkich miejscach w sieci, ale i tak zakłada nowego mejla i znów do ciebie pisze.

Co mogłaś zrobić, by zapobiec tej sytuacji? Jak bardzo asertywna musiałabyś być, by do niej nie dopuścić?

Albo: wyobraź sobie, że rozmawiasz z kimś na grupie dyskusyjnej, bo macie wspólne zainteresowania, przechodzisz na kanał prywatny i bez twojej wiedzy ani zgody rozmowa schodzi na to, czy twoje małżeństwo jest udane i dlaczego nie. I że powinnaś, stanowczo powinnaś otworzyć swój związek na sypianie z innymi ludźmi. Protestujesz. Wtedy dowiadujesz się jeszcze, że jesteś jedyną szansą dla niego na kogoś pięknego w łóżku. W miesiąc później dostajesz smsa, że oto krąży po burdelach w jednym z europejskich miast i ma nadzieję na znalezienie „dziwki podobnej do ciebie”.

Nie zerwałaś kontaktu od razu, po tej pierwszej rozmowie, bo oceniłaś ją jako raczej absurdalną niż szkodliwą. Czy powinnaś blokować wszystkich, którzy częstują cię śliskimi tekstami? 

Dynamika rozmów w internetach i znajomości zawieranych przez to medium bywa różna. Wystarcza czasem samotna noc i alkohol, by osobie, którą w sumie znamy mało, opowiadać o bardzo osobistych rzeczach, wysyłać jej swoje zdjęcia czy filmiki, także intymne. Bywamy szalenie samotnymi ludźmi. Jest noc, nasi bliscy śpią, łakniemy ciepła i akceptacji. Czy mamy nie zawierać znajomości w ten sposób? Blokować, gdy ktoś staje się zbyt przyjacielski? Nigdy nikomu w internecie nie zaufać?

Wyobraź sobie jeszcze inną rzecz: poznałaś go w realu, macie zaczątek romansu, jedziesz do niego, bierzesz to pod uwagę seks, może nawet eksperymenty BDSM. Z jednej strony masz na to  ochotę, co prawda nie jest w twoim typie, ale z drugiej strony, lubisz eksperymentować i wiesz też z doświadczenia, że ktoś niezbyt ładny może być bardzo dobry w łóżku. Dochodzi do seksu oralnego, ale w którymś momencie stwierdzasz, że jednak przestaje ci się to wszystko podobać i przed stosunkiem mówisz wyraźnie, że nie, nie masz ochoty. On nie przyjmuje tego do wiadomości i cię gwałci. 

Milczysz o tym bardzo długo, bo myślisz, że to jednak także twoja wina, mogłaś nie pić alkoholu, mogłaś do niego nie jechać. Poza tym on ma stałą partnerkę, którą znasz i lubisz i chcesz ją chronić. Przez długi czas unikasz seksu, bo kojarzy ci się z tamtym traumatycznym wydarzeniem. Przełamujesz się w końcu, piszesz o tym do poczytnego serwisu, czytasz potem w komentarzach, że nie byłaś asertywna, że jesteś cipą, że się o to prosiłaś, że skoro zrobiłaś mu laskę, to chciałaś więcej, bo przecież skoro zaczynasz grę wstępną, to nie możesz się już wycofać. Bo facet musi się rozładować, inaczej eksploduje. To, że ty eksplodujesz poczuciem upokorzenia i bezsilności, jest już mniej istotne.

To wszystko są sytuacje, które wydarzyły się naprawdę, w Warszawie, nie tak dawno temu. To był ten sam człowiek, który miał renomę szowinistycznego, seksistowskiego buca, ale jego znajomi nic z tym nie robili. Chyba już byłoby łatwiej, gdyby nim nie był – zawsze można by było wtedy powiedzieć „ale któż by się spodziewał!”. A tak, to cóż – owszem, można się było spodziewać, można było reagować, gdy rzucał obrzydliwymi tekstami o kobietach. Nie bez powodu nienawidził feministek w otoczeniu, a to one jako pierwsze sygnalizowały, że takie słowa najczęściej przeradzają się w czyny.

Wy, które doświadczyłyście przemocy z jego rąk –  zrobiłyście wszystko, by przyjął do wiadomości odmowę. Każda z was wyraźnie powiedziała „nie”. Każda z was miała prawo uważać, że jej odmowa zostanie usłyszana i przyjęta do wiadomości. Nie stało się tak nie dlatego, że protestowałyście za słabo lub że źle stawiałyście granice, tylko dlatego, że miałyście pecha zetknąć się z gościem, dla którego przemoc i molestowanie były czymś najzupełniej normalnym.

Nie miałyście na to wpływu. Źli ludzie się zdarzają. Przewidywanie wszystkich możliwych scenariuszy przy poznawaniu ludzi, nawiązywaniu z nimi intymnych relacji i uprawiania z nimi seksu przypomina zaklinanie rzeczywistości. Liczba warunków, jakie musiałybyście spełnić, by was za to nie obwiniano, jest nieskończona. Nasi znajomi przecież nie gwałcą. Może zdarzają im się dwuznaczne sytuacje, ale znamy ich przecież tak długo. Znajomym gwałciciela nie włączały się dzwonki alarmowe, gdy mówił te obrzydliwe teksty o kobietach i teraz tym bardziej wypierają fakty, bo im głupio, że nie reagowali w porę.

Porady w stylu „jesteś osobą grzeczną? zmień to, naucz się mówić nie!”, jakie ostatnio krążą po internecie mają sens, gdy chodzi o kompletne drobiazgi – jak spławić gościa, który chce nam postawić drinka lub odmówić natrętnemu sprzedawcy. Mogą nawet być przydatne, choć asertywności powinno się uczyć warsztatowo, poprzez żmudne powtarzanie scenek i fraz, a nie za pomocą przydługich poradników publikowanych na blogach. 

Gdy już wiadomo, co się konkretnie stało, udzielanie tego typu porad to typowy victim blaming. To nie jest czas na zastanawianie się, co się powinno było zrobić w danej sytuacji. To jest czas na udzielanie maksymalnego wsparcia ofierze i potępienia sprawcy. To on jest winny. I nikt nie powinien podawać mu ręki.

Katarzyna Paprota

Trzeba mieć w kurwę odwagi

Nie chcę na siłę wpisywać „Najgorszego człowieka na świecie” w dyskusję o kobiecym wymiarze alkoholizmu. Ale: książkę napisała kobieta. Książka opowiada o alkoholiczce. Małgorzata Halber pisze z perspektywy bardzo indywidualnej, ale można użyć jej treści, by obalić kilka mitów.

Mit: Nie da się zapaść na alkoholizm przed trzydziestką.
Prawda: da się. Alkoholizm ma swoją dynamikę, jak każda choroba. Większość osób, trafiających na terapie, trafia na nie w fazie tzw. chronicznej – gdy piją już w tak niebezpieczny sposób, że tracą rodziny, domy czy prace. Ale choroba się rozwija i gdzieś na początku tej drogi bez powrotu jest trzydziestolatka, która od kilkunastu lat tęgo tankuje. Małgorzacie Halber postawiono tę diagnozę po prostu wcześniej niż większości osób, które podejmują leczenie.

Mit: Alkoholizm zdarza się tylko w tzw. nizinach społecznych.
Prawda: choroba ta zdarza się wszędzie tam, gdzie ma sprzyjające warunki. Nie jest do końca ustalone, co o niej decyduje, ale przyjmuje się, że wpływ ma triada czynników społecznych, genetycznych i emocjonalnych. Jeśli masz sprzyjające geny, emocjonalność i otoczenie – zachorujesz, pijąc tyle samo, co inni. Małgorzata Halber miała pecha wylosować tę triadę: przebywała przez całe lata wśród ludzi, którzy pili alkohol przy każdej okazji, emocjonalnie została wyposażona w mieszankę zwątpienia w siebie i wrażliwości, ma też w sobie odpowiedni gen.

Mit: Alkoholizm bierze się z picia w dużych ilościach.
Prawda: Picie w dużych ilościach to skutek, nie przyczyna alkoholizmu. Małgosia, pijąc pierwszą sangrię, czuła, że przynosi to jej ulgę. Te świadectwa zresztą się powtarzają: pierwsze doświadczenia z alkoholem są przeważnie przyjemne, a stan upojenia – rozluźnia. Wspomniany komplet czynników sprawia, że to działanie ma dla nas szczególne znaczenie. Pijemy do pewnego etapu choroby tyle samo, co otoczenie.

Mit: Bo pić to trzeba umieć.
Prawda: problem polega na tym, że alkoholizm jest chorobą bezpowrotnej utraty kontroli nad spożywanym alkoholem. Że ta umiejętność picia nieodwracalnie zanikła. Po miesiącu abstynencji pijemy w dwójnasób, bo przecież możemy trochę poszaleć, skoro aż miesiąc posuchy. Idziemy do pubu z postanowieniem „dziś tylko dwa piwa”, a nazajutrz budzimy się w zarzyganych betach. Małgosia opisuje te historie. Uznanie swojej bezsilności to bardzo trudny moment w terapii i część z nas, trzeźwiejących, nadal ma je tylko w rozumie, nie w sercu.

Mit: Kobiety piją samotnie i do lustra.
Prawda: niektóre tak. Jednakże pokolenie dzisiejszych trzydziestolatek od czasów nastoletnich miała spore przyzwolenie na picie publiczne – w pubach, kawiarniach, restauracjach. Mniejsze też niż na ich matki odium spada w przypadku upicia się do stanu niepoczytalnego. Kobiety Generacji X piją publicznie, mogą pić dużo i nie mają z tego tytułu większych sankcji społecznych.

Najwyżej nazajutrz ktoś napisze SMS-a „no wczoraj to poszalałaś, co?”

Zaczynając „Najgorszego człowieka na świecie” miałam w głowie jeszcze zastrzeżenie, jakie pojawia się przy innych opowieściach alkoholowych: że jest dużo barwnych bankietów, a stan, w który wprawia alkohol jest cudowny. Więc właściwie jaki jest problem? Brakuje mi w tych opowieściach tego, co skłoniło bohaterów, by przestać: opisów rzeczy wstydliwych, porażek towarzyskich, publicznych rzygań, godnych pożałowania seksów, tego wszystkiego, co sprawi, że niealkoholicy przeczytają, spoważnieją i powiedzą „Nie, no, faktycznie, to już trzeba było przestać”.

Autorka wyjaśnia:

Bo postanowiłam wreszcie cieszyć się życiem. Ciesz się życiem na trzeźwo, promocja zdrowia i rodziny, uściski misia, przytulanki i wesołe pogaduszki przy kawie. Pozwolicie więc, że swoje przygody Krystyny alkoholiczki i narkomanki będę dozować, bo i mnie, i wam może się pogorszyć i tak niepewne samopoczucie.

I ja to szanuję. Przecież to naturalna troska o własne i nasze zdrowie.

Piszę o tej książce beznamiętnie i paranaukowo, bo wszystkie emocje za mnie wypisała autorka. Na początku historii jest dla mnie Małgorzatą Halber, tą dziewczyną, którą pamiętam z nawijki o Bitelsach i z którą kilka lat temu jechałam w jednym przedziale z Wrocławia do Warszawy. Jej teksty o muzyce nie zawsze rozumiałam, ale ceniłam, bo proponowała w nich coś innego niż „to jest dobre, bo przypomina mi dobrego muzyka, który zrobił coś podobnego 30 lat temu oraz ma wysoką pozycję na liście przebojów”. Jej notki do Codziennika przechodzą przez moje palce i nie zawsze się z nimi zgadzam. Prawie obca, jedna z twarzy z gazet.

Pod koniec jest jednak już dla mnie Małgosią, która siedzi naprzeciw mnie, opowiada swoją-nieswoją historię, z całą otwartością i ufnością. Nie wolno mi tego zawieść i nie wolno mi z tego się śmiać. Trzeba mieć w kurwę odwagi, by to wszystko opowiedzieć.

Dlatego od razu wyłączam w sobie krytyczkę literacką i słucham jej historii.

I przytulam.

Pigułka po, kompromis zamiast

Pogódźmy się z faktem: chwilowo żyjemy w kraju, w którym prawo kobiety do decydowania o własnym ciele jest traktowane jako fanaberia. Kobieta poniżej osiemnastego roku życia niby może już być aktywna seksualnie, ale niech sobie wybije z głowy samodzielne wizyty u ginekologa. Kobieta, wiadomo, puch marny, więc do lekarki niech ją prowadza mama albo babcia. A że jak się ma te 15-17 lat, to uważa się mamę za przenudną zgredkę i w życiu by się nie powiedziało, że już się zrobiło to i owo z chłopakiem? Nie szkodzi. 

W ogóle, po co tak wcześnie zaczynać, lepiej czekać do kościelnego ślubu i sakramenckiego „tak”. A naturalność aktywności seksualnej w wieku nastoletnim to wymysł lewaków oraz cywilizacji śmierci z siedzibą w Brukseli.

Nie jest też zasadnym, by młoda kobieta (ale także i młody mężczyzna) dowiedzieli się w szkole, jak się zachodzi, co robić, by nie zajść, i jak podejść do tematu, by naturalna aktywność seksualna, której większość z nich i tak się odda przed wejściem w wiek pełnoletni, sprawiała przyjemność wszystkim zainteresowanym. Nie dowiedzą się, bo tak zwane wychowanie do życia w rodzinie (z delikatną sugestią, że pożycie erotyczne można uprawiać wyłącznie w  ramach rodziny właśnie) prowadzone jest przeważnie przez osoby nieprzygotowane do tematu i bliższe katechezom niż lekcjom biologii. Zadanie to próbują wypełniać fundacje typu „Ponton” czy „Spunk”, oczywiście spotykając się z zajadłą krytyką prawicowych mediów, zarzucających im rozseksualizowywanie młodzieży. Młodzież, państwo prawicowcy, radośnie i samoczynnie seksualizuje się sama, bo to taki wiek. Wiedzielibyście o tym, gdybyście tak często nie spali i spały na lekcjach biologii.

Zatem: niepełnoletnia dziewczyna może nie wiedzieć, jak to się stało, że zaszła, może nawet i wiedzieć, ale nie być w stanie podjąć środków zaradczych, jedyne, co już może, to pójść z chłopakiem do łóżka i liczyć na to, że gumka nie pęknie. 

A jeśli pęknie? Do niedawna jej los był nie do pozazdroszczenia: mogła liczyć na łut szczęścia w przychodni i lekarza czy lekarkę „bez sumienia”, którzy wypisaliby jej receptę na pigułkę „dzień po”. Jednak internet pełen jest doniesień z których najgłośniejszy to artykuł Agaty Diduszko-Zyglewskiej, jak to lekarze/ki jednak wyhodowali sobie sumienia i odsyłają od annasza do kajfasza. Bo przecież biel czyjegoś kitelka jest istotniejsza niż to, czy kobieta zajdzie w niechcianą ciążę.

Na szczęście pomimo niezwykle wrażliwych sumień posłanek, posłów i co poniektórych lekarzy, w sukurs przybywają wytyczne Komisji Europejskiej: EllaOne ma być dostępna bez recepty. I choć pozostawiono furtkę, by ostateczna decyzja w tej sprawie przypadała krajom członkowskim, jak nigdy Ministerstwo Zdrowia nie skorzystało z okazji utrudnienia życia kobietom i obwieściło, że i w kraju nad Wisłą pigułki te będzie można kupić bez konieczności ogonkowania u lekarza.

Naturalnie decyzja ta budzi opór środowisk konserwatywnych, mających przed oczami wizję rozpustnych kobiet, dosiadających kolejnych kochanków i łykających środki antykoncepcji awaryjnej jak groszki z dwoma kaloriami. Grzmi się o wczesnoporonności tych środków (co nie jest prawdą, wystarczy zapoznać się z ulotką; a nawet gdyby było – nadal to lepsze niż niechciana ciąża). Grzmi się o toksyczności pigułek, co szczególnie rozbawia w kraju z tak wysokim spożyciem wysokoprocentowego alkoholu. Generalnie za tą postawą prześwieca przekonanie, że dać kobiecie wolną wolę, a narobi głupot, zrobi sobie krzywdę i najlepiej jednak nie wypuszczać jej z domu, no chyba że do kościoła.

Przypomnę na marginesie, że w Polsce wiele leków jest sprzedawanych bez recepty. Aptekarze i farmaceutki dość zgodnie zeznają, że ludzie masowo kupują przede wszystkim środki przeciwbólowe (co może nie najlepiej świadczyć o profilaktyce bólu oraz opiece neurologicznej w tym kraju) i suplementy diety (co może z kolei oznaczać nasilenie zaburzeń żywienia i dojmujący brak opieki dietetycznej). Nikt w tym przypadku nie bije na przesadny alarm. Jestem dziwnie przekonana, że osoba zaczynająca dzień od dwóch panadoli truje się bardziej niż dziewczyna, która raz na pół roku zażyje EllaOne.

Oczywiście, racjonalnie myślący człowiek wie, że nikomu nic do tego, jak, z kim i gdzie uprawiany jest seks, jeśli odbywa się to za zgodą wszystkich uczestniczących w tym skądinąd przyjemnym akcie. Rozumie też, że ciąża w żadnym przypadku nie powinna być karą za seks, a wręcz przeciwnie – zaplanowaną, świadomą decyzją. Jeśli racjonalnie myślący człowiek ma szczęście mieszkać w państwie niepodległym, nie zaś kondominium watykańskim, jakim jawi się Polska – wie też, że w takich decyzjach państwo ma obowiązek wspierać swoją obywatelkę.

Mniej racjonalnemu zaś trzeba przypomnieć, że są sytuacje, gdy seks odbywa się wbrew woli osoby, która może zajść w ciążę. Chociażby w takiej awaryjnej sytuacji kobieta – nieważne, czy pełnoletnia, czy nie – powinna mieć prawo pójść do pierwszej lepszej apteki i nie zastanawiać się, czy wydadzą jej preparat, o który poprosi.

Mimo tych stosunkowo dobrych wiadomości pozostaję jednak sceptyczna. Jedyne, co na razie mamy, to ustne zapewnienie Ministerstwa Zdrowia. Uwierzę, jak zobaczę to na piśmie; jak zobaczę niezdemoralizowanego farmaceutę czy farmaceutkę, którzy nie zasłonią się klauzulą sumienia lub nie wykorzysta pretekstu „musimy sprowadzić ten lek, będzie za trzy dni”. 

Dodatkowo – przypominam – decydowanie o własnym ciele w Polsce to fanaberia. Znając cyniczne podejście środowisk antyaborcyjnych, stale lobbujących za zaostrzeniem ustawy antyaborcyjnej w Polsce, decyzja ta zostanie wykorzystana jak joker w talii: daliśmy wam pigułkę „dzień po”, a wy się jeszcze chcecie skrobać? Niewdzięcznice. Może to więc być jednak krok w tył w dwudziestodwuletniej walce o legalną aborcję. 

Zwłaszcza że w małych miejscowościach z niewielką liczbą aptek dostępność EllaOne nie ulegnie zmianie, a niechciany seks i niechciane ciąże przydarzają się wszędzie.

Katarzyna Paprota

Labradory Zanussiego

Wiemy już, że reżyserowi Zanussiemu nie udało się, co prawdopodobnie zamierzał: nie wywołał swoim najnowszym dziełem, „Obcym ciałem”, gremialnego oburzenia feministek na karykaturalny ich wizerunek w tym obrazie. Niewykluczone, że ma to związek z tym, że ukazane przez niego postaci mają niewielki związek z feminizmem, a za to duży – z tak zwaną prawicową pornografią, przyjemnie zaskakującą klimatami pseudoBDSM.

Zanussi od lat używa wytartego liczmana o feminizmie, który ma być jak cholesterol: może być dobry, może być zły. W przypadku ostatnich dokonań reżysera możemy raczej brnąć w porównania o zmianach nowotworowych – zawsze złe i jest ryzyko rozwinięcia w postać złośliwą. Nie jestem lekarką, więc nie zalecam żadnych terapii. Zwracam jedynie uwagę, że reżyser wpisuje się w ogólniejszy trend nieprzepartej potrzeby mówienia o feminizmie wyłącznie w formie negatywnej, karykaturalnej i dystopijnej. 

Jest to dość spójne z inną (niż przejęcie władzy przez dominy w lateksach) niespełnioną fantazją  osób o konserwatywnych umysłach: wojna się skończyła, elektryk skoczył przez mur i niestety nie ma już takich prześladowań, by chwycić za broń i zapaść w lasy. Feministki nie sięgają po władzę i nie kastrują mężczyzn, ateiści nie przerabiają kościołów na dyskoteki (a szkoda) i nawet obecność tęczy na Placu Zbawiciela nie spowodowała przyrostu ludzi orientacji homoseksualnej. Nic dziwnego, że uciekają konserwatyści w fantazje, w których wszystko to się spełnia, a oni wreszcie zamiast słabych filmów i żenujących wywiadów okażą męstwo, odwagę i gotowość walki za ideały.

Przecież, ostatecznie, ich fanatyzm, ich przekonanie o boskim porządku rzeczy, ich skłonność do przemocy muszą mieć gdzieś ujście.

W kuriozalnie nudnym wywiadzie dla serwisu cdp.pl Zanussi bez mrugnięcia okiem znosi porównanie do Dostojewskiego, roni w nim jednak jedną skandaliczną myśl, którą dzieli się w kontekście nieskuteczności tak zwanej politycznej poprawności:

Mam tutaj swoje ulubione opowiadanie. Widzi Pan, mam osiem psów. I one są w większości labradorami, genetycznie skłonnymi do łapania ptaków. Zdarzało się kiedyś, że ciągle łapały kury w sąsiedztwie. Musiałem regularnie chodzić przepraszać sąsiadów i płacić następnie za rosół, którego nawet nie lubię. Dopiero za pomocą kija zaprowadziłem porządek, dzięki któremu moje labradory stały się politycznie poprawne. Kur nie łapią, są tolerancyjne. Ale też ich nie pokochały”.

Fraza „polityczna poprawność” jest używana przez tych ludzi, których nie stać na przyzwoite zachowanie wobec innego człowieka i czują się prześladowani rzeczywistością, w której nie ma miejsca na pobłażanie zachowaniom dyskryminacyjnym. Pomijam jednak ten aspekt – ostatecznie, reżyser od lat nie daje się poznać jako piewca różnorodności. Zwracam wam uwagę, że chrześcijański, bogobojny reżyser wspomina znęcanie się nad zwierzętami jako lekką przypowieść z morałem. On nawet nie wie, co jest złego w tej anegdocie. Skąd reżyser ma psy? Czy związek kynologiczny wie, że wychowuje labradory kijem? Czemu, gdy wreszcie dzieje się krzywda i niesprawiedliwość, żaden z oazowych kolegów Zanussiego nie reaguje?

Dobrze ilustruje stosunek konserwatystów względem istot słabszych i bezbronnych. Jak wspomniałam – są to ludzie przesyceni przemocą i przekonani o wyższości takiego sposobu współżycia z innymi. Jedni upijają dziewczęta, by z nimi uprawiać seks, inni biją psy. Jedyna pociecha w tym, że kiedyś sami się zestarzeją, zniedołężnieją i będą tymi słabszymi.

Katarzyna Paprota